Ok. 8 rano obudził mnie lekki ból, coś jakby skurcz...
Było kilka dni po terminie. Następnego dnia rano, mieliśmy stawić się w szpitalu na wywołaniu.
Ten 'skurcz' więc był dla mnie przeogromną radością! :)
Było strasznie gorąco. Cały lipiec temperatury sięgały blisko 30st C.
Wyglądałam jak przepełniony powietrzem balon :)
Cała spuchnięta i obolała od kilku dni intensywnie skakałam na ogromnej, miękkiej piłce, a wszystko po to żeby naturalnie wywołać poród. Strasznie bałam się tych wszystkich kroplówek, leżenia w szpitalu, a już nie daj Boże, cesarskiego cięcia!
Od początku ciąży byłam przekonana, że chcę urodzić sama, w 100% naturalnie :)
Właściwie tu mogłabym powiedzieć, że nastawiłam się do porodu tak pozytywnie, że wcale się go nie bałam, a wręcz przeciwnie - nie mogłam się go doczekać. Moim stałym tłumaczeniem było to, że skoro miliony kobiet na świecie dało radę, to i ja dam :)
Wracając do niedzielnego poranku...
Obudziłam Dawida mówiąc, że chyba 'coś' się ruszyło.
Powiedziałam "chyba" ponieważ skurcze były tak delikatne, że nie byłam pewna czy to już TO :)
Zaczęłam odliczać przerwy między nimi.
Najpierw było 10 minut, później 7 ... Ale ból był cały czas bardzo słabiutki, wywoływał uśmiech na mojej twarzy, choć przyznam, że adrenalina rosła w tempie błyskawicznym!
Pomyślałam wtedy: "a może to już dziś!?"
Zjedliśmy rodzinnie śniadanie.
Po śniadaniu sprawdziłam czy w torbie do szpitala niczego nie brakuje i zadbałam również o to abym to ja była do niego w pełni przygotowana.
W moim żółwim tempie zeszło prawie do obiadu...
Dawid szykował na ogrodzie grilla, ja zrobiłam w domu sałatkę ze świeżych warzyw.
Nagle moją uwagę odwróciły skurcze, ciągle tam samo delikatne, jednak dużo częstsze, co 5 minut.
Stwierdziłam, że spokojnie zjem jeszcze kiełbaskę z grilla i zobaczymy co będzie dalej.
Moja mama zaczęła się niepokoić moim niebywałym spokojem. Stanowczo powiedziła, że skurcze co 5 minut to już odpowiedni czas żeby pojechać do szpitala!
Ja jednak upierałam się przy tym, że to za słaby ból jak na akcję porodową i jeszcze poczekamy...
[czułam się tak jakbym rodziła już ze sto razy!]
Po obiedzie skurcze znów przyspieszyły. Pojawiały się co 3-4 minuty.
Dawid postanowił za mnie. Jedziemy do szpitala.
Całą drogę marudziłam, że na pewno się ośmieszę i wrócimy do domu z kwitkiem.
Przecież naczytałam się tyle o porodach... skurcze porodowe, te co 3-4 minuty, są już nie do wytrzymania. Kobiety nie są w stanie myśleć, ruszać się, błagają o zastrzyki przeciwbólowe, ja tymczasem czułam lekki ucisk, który nadal wywoływał uśmiech na mojej twarzy :)
Dojechaliśmy.
Nie śpiesząc się wcale idę w stronę szpitala, kpiąc pod nosem, że niepotrzebnie mnie tu przywieźli...
Po prostu nie chciałam bez potrzeby zostawać w szpitalu, nie lubię tego miejsca.
Zadzwoniłam dzwonkiem na porodówkę.
Kiedy po drugiej stronie usłyszałam głos kobiety, wypowiedziałam niepewnie jedno zdanie: "dzień dobry, chyba zaczęłam rodzić" :)
To "chyba" mnie prześladowało od rana!
Po kilku minutach otworzyły się ogromne drzwi i uśmiechnięta Pani w białym fartuchu [a może był zielony!?] poprosiła mnie do środka. Dawid miał czekać pod drzwiami.
Żarty się skończyły, pomyślałam i poczułam jak moja twarz robi się biała jak ściana...
Położyłam się na łóżku, położna przypięła mi pasy do zbadania KTG.
Usłyszałam wtedy, że widać delikatne skurcze macicy, że rozwarcie jest na dwa palce, a akcja porodowa powolutku się rozpoczyna. No nic... To jeszcze długo potrwa, westchnęła.
Była mniej więcej godzina 16:00.
Po kilkunastu minutach przyszedł zbadać mnie lekarz ginekolog.
'Przetoczyłam się' do pomieszczenia obok żeby mógł zrobić mi USG.
"Kobieta urodzi kobietkę" usłyszałam :)
"Tak, to dziewczynka. Kornelia" - odpowiedziałam.
Pan Doktor pomierzył ją, popatrzył czy jest dobrze ułożona i stwierdził, że być może już dziś pojawi się na świecie...
[3,5 kg. Tyle miała ważyć Kornelia wg USG]
Kiedy skończył badanie poczułam silniejszy skurcz. Ale nadal 'przyjemny'.
Co się okazało chwilę później - mam już rozwarcie na 6cm!
Położna przyniosła mi jakieś płachty materiału do przebrania.
Zrobiła lewatywę, kazała iść pod prysznic ...
Kiedy wyszłam z łazienki czekał na mnie Dawid.
Przeszliśmy razem do pokoju, w którym za kilka godzin miała urodzić się Kornelia.
Była godzinia 17:50...
Pamiętam jak wpatrywałam się w wiszący na ścianie, głośno tykający zegar.
Skurcze miałam nadal co 3 minuty.
Dostałam piłkę do skakania, tą samą, którą miałam w domu.
Dawid w tym czasie rozpakował torbę. Podawał mi wodę do picia. Nic nie mówił...
Nagle zamarłam. Złapałam się poręczy od łóżka i zacisnęłam zęby. Poczułam przeszywający mnie ból, pierwszy taki, że zabrakło mi tchu!
Miałam wrażenie, że trzyma mnie w nieskończoność. Sekundnik na zegarku jakby zwolnił aż po chwili całkiem się zatrzymał i wcale nie miał zamiaru ruszyć dalej.
Krzyknęłam do położnej, która wypełniała jakieś papierki w pomieszczeniu obok, że to chyba już!
Pamiętam doskonale, z jakim chytrym uśmieszkiem stanęła w drzwiach i powiedziała do mnie: "O nie moje dziecko, to tak szybko nie idzie, trzeba trochę pocierpieć zanim dziecko przyjdzie na świat..."
Te słowa utkwiły w mojej pamięci po dziś dzień :)
Wtedy nawet przez myśl mi nie przeszło, że za kilkanaście minut Kornelia będzie już z Nami :)
Wstałam z piłki i zaczęłam niecierpliwie spacerować wokół łóżka.
Przestraszyłam się tego bólu, choć nie był nie do wytrzymania.
W głowie szykowałam się na kolejny i kolejny ale tym razem poczułam coś innego... Między nogami mokro i ciepło a ból jakby taki rozpychający moje ciało od środka.
Dawid zawołał położną.
Tłumacze jej, że czuję mocne parcie, tak jakby główka schodziła w dół.
Znów usłyszałam niedowierzanie w jej głosie, lecz tym razem rzuciła pisanie i przyszła do mnie to sprawdzić.
Kazała położyć się na łóżku i wziąć nogi do góry.
W tym czasie mnie znów łapie skurcz, znów silny, ale ciągle znośny.
Oddychaj, pomyślałam.
Nigdy nie chodziłam do szkoły rodzenia, nigdy też nie "uczyłam się" rodzić, stawiałam w 100% na matkę naturę i co się okazało, nie zawiodłam się :)
Położna chwyta szybko za telefon i słyszę jak prosi na salę kogoś do pomocy, ma przyjść również pediatra. Zanim odłożyła słuchawkę krzyknęła: "tak! rodzimy" !
"Juuuuż???" - nie mogłam w to uwierzyć! Złapałam mocno Dawida za rękę i czekałam na moment, w którym znów pojawi się ból.
Położna z uśmiechem na twarzy mówi do mnie, że zobaczyła włoski :)
Kiedy to usłyszałam dostałam jakiejś wewnętrznej mocy, mega siły! Wiedziałam, że jeszcze tylko jeden skurcz i Kornelia będzie na świcie, czułam to!
W tym momencie poczułam ostrą brzytwę i lekkie pieczenie... Położna nacięła mi krocze a zaraz potem kazała przeć.
Nie czułam bólu, nie czułam właściwie już nic... nic poza radością i szczęściem. Nie mogłam się doczekać kiedy zobaczę moją upragnioną córeczkę.
Zamknęłam oczy i zaczęłam wypychać z siebie dziecko. Delikatnie czułam jak spływa ze mnie ogromny ciężar, jak w brzuchu robi się pustka...
Godzina 18:25 - Kornelia przyszła na świat ! Moje cudne maleństwo :) ważyła 2960g i mierzyła 54cm.
Godzina 18:25 - Kornelia przyszła na świat ! Moje cudne maleństwo :) ważyła 2960g i mierzyła 54cm.
Piękna, silna, zdrowa, moja!
Dumny tatuś natychmiast przeciął pępowinę po czym położyli mi Kornelię na klatce piersiowej, tuż obok mojego szybko bijącego serca.
Właśnie wtedy zaczęła płakać. Dała znać, że już jest :)
Przez łzy wzruszenia całowałam ją, głaskałam, mówiłam do niej... nie mogłam uwierzyć w to, że jest już z Nami.
...
To był mój wymarzony poród. Najpiękniejsza chwila w moim życiu. Cud narodzin.
Nigdy tego nie zapomnę, a dzięki temu, że mogłam podzielić się tym z Wami, na pewno nie raz będę do tego wracać...
Do napisania tego postu skłoniła mnie wyjątkowa lektura, od której przez ostatnie dni nie mogłam oderwać się ani na chwilę.
Książka, napisana przez najpopularniejszą w Polsce położną - Jeannette Kalyta, zrobiła na mnie tak ogromne wrażenie, że poczułam, że i ja musze opisać światu swój poród, tak jak czuję, prosto z serca.
Jeannette Kalyta pokazuje, że praca położnej to nie tylko zawód, to powołanie.
Opisuje te wszystkie porody tak jakby każdy z nich był dla niej bardzo ważny. Uświadamia Nas kobiety, że wydanie na świat dziecka siłami natury to wyjątkowa chwila, niezapomniany moment i największe szczęście.
Czytając książkę nie raz pociekły mi łzy, nie raz też zaśmiałam się w głos.
Chciałabym aby była to obowiązkowa lektura dla wszystkich osób pracujących na oddziale położniczym :)
Tyle miłości, wiary, spokoju i szczęścia już dawno nikt nie przelał na papier.
Jeannette Kalyta pokazuje, że praca położnej to nie tylko zawód, to powołanie.
Opisuje te wszystkie porody tak jakby każdy z nich był dla niej bardzo ważny. Uświadamia Nas kobiety, że wydanie na świat dziecka siłami natury to wyjątkowa chwila, niezapomniany moment i największe szczęście.
Czytając książkę nie raz pociekły mi łzy, nie raz też zaśmiałam się w głos.
Chciałabym aby była to obowiązkowa lektura dla wszystkich osób pracujących na oddziale położniczym :)
Tyle miłości, wiary, spokoju i szczęścia już dawno nikt nie przelał na papier.
W Nas kobietach drzemie niewyobrażalna siła, o jakiej mężczyźni mogą tylko pomarzyć.